Pożegnanie Dragona – konie w bitwie nad Bzurą

Oddaliłem się z luzakiem i oboma końmi. Zsiadłem z konia, popuściłem Dragonowi popręg i koń natychmiast zaczął szczypać trawę. One, konie też były już od paru dni „na diecie”. Przytuliłem głowę do kochanego pyska i wycałowałem chrapy.

Jest 17 września 1939 roku, niedziela. Na niebie ani chmurki. Od wczesnych godzin rannych na obszar Bitwy nad Bzurą nadlatywały bez przerwy eskadry czyniąc wśród pomieszanych już oddziałów obu Armii Poznań i Pomorze ogromne spustoszenia. Jako oficer zwiadowczy 26 PAL pełnię funkcję dowódczą, a raczej łącznikową dywizjonów ze sztabem dywizji, gdyż mój bezpośredni dowódca i jego adiutant ostrzelani trzy dni wcześniej przez czołgi niemieckie dostali się do niewoli. Jadę konno tylko z luzakiem Sribrnym, Ukraińcem z pochodzenia, przez las, na którego wielu wierzchołkach wiszą zwłoki rzuconych tam wybuchem bomb żołnierzy, nie mówiąc o tych, którzy wraz z końmi ścielą drogi i dróżki.

ppor. Witold Domański

ppor. Witold Domański

Nagle spostrzegłem dowódcę drugiej baterii porucznika Kazimierza Trojanowskiego jak idzie pieszo wzdłuż linii telefonicznej trzymając w ręku kabel. Mówi, że szuka przyczyny przerwy w łączności, ale to jedyne jego słowa, bo widać jego rozpacz w oczach i nieskrywane zmęczenie. Jadę dalej i trafiam na część sztabu dywizji. W tym momencie, oprócz bombardowań rozpoczyna się ostrzał niemieckiej artylerii. Wszyscy kładą się na ziemi. Orientuje się, z jakiego kierunku lecą pociski i odpowiednio kładę się tam za drzewem by głowa była chroniona. Porucznik Lothar Sroka, dowódca dywizyjnej kompanii łączności pyta mnie czy nie mam łopatki. Skąd takie pytanie do oficera artylerii. On jednak zrywa się i jak się orientuję szuka jakiegoś wgłębienia ziemi. Czekam na koniec ostrzału, bo przecież musi się skończyć po oddaniu kilku, może kilkunastu serii z ciężkich dział. Nagle cisza. Zrywam się. Patrzę wokół są ranni i zabici, a wśród nich Lothar. Przewidywał swoją śmierć. Jest dużo rannych, niezdolnych do jazdy końmi. Skracamy ich cierpienia. A co ze mną? Ani draśnięcia, jedynie na płaszczu, który szeroko rozłożyłem za drzewem na boki od mego ciała, są nieliczne dziurki.

Wśród oficerów sztabu dywizji, którzy wraz z ze mną leżeli w tym lasku nie było oficerów ze sztabu artylerii dywizyjnej i jego dowódcy a mego teraz bezpośredniego szefa pułkownika Jana Kulczyckiego. Wołam Sribrnego by przyprowadził konie, którym, trzymanym nieco z boku lasku nic się nie stało. Tuż przed zmierzchem trafiam w jakiejś leśniczówce, może gajówce na płk Kulczyckiego. Był tam też dowódca dywizji płk. Adam Ajdukiewicz. Otrzymuje polecenie, aby od świtu szukał kontaktu z dowódcami dywizjonów i powiedział im, aby z tym sprzętem, który im pozostał i obsługą zjawili się nad Bzurą o godzinie 17. w celu wsparcia przeprawy. Daje mi mapę tego rejonu, bo takowej nie miałem i wskazuje miejsce gdzie sztab dywizji będzie czekał na przyjęcie oddziałów. Ruszyłem w na ślepo wybranym kierunku w celu znalezienia jakiegoś schronienia. Bezskutecznie. Obaj z luzakiem siedliśmy obok naszych koni w dość gęstym lasku, ale ze spaniem było gorzej bo nocą było zimno. Krótkie drzemki, pierwsze od czterech dni trochę nas wzmocniły Rano jazda najpierw domniemanym, na skutek wiadomości dnia poprzedniego miejscu stanowisk baterii i dywizjonu.

Kowel 1938

Rok 1938.  Powrót I dywizjonu 26 pułku artylerii lekkiej z manewrów w rejonie Kowla, pierwszy z prawej ppor. Witold Domański na koniu “Dragon”.

Panie poruczniku mówi nagle Sribrny. Tam leży beczka z masłem. Podszedł i w jakiś sposób naderwał kawałek opakowania, w każdym razie dostał się jakoś do masła. Masło było i to w nadmiarze dla dwóch. A suchary? Mam jeden mówi Hnat. Przepołowił, podzielił między nami. Nałożyliśmy na te kromki „fury” masła. To był pierwszy od czterech dni posiłek. Jadąc dalej natknęliśmy się na majora Aleksandra Krzyżanowskiego otoczonego paroma oficerami i żołnierzami. Wszyscy szli pieszo, bo jak powiedział major, stanowiska baterii nie były w jego terenie zbytnio skryte, poza siatkami i w efekcie wykończone bombardowaniami. Wtedy zginął por. Trojanowski, którego spotkałem dnia poprzedniego. Idziemy na przeprawę bardziej na północ, bliżej ujścia rzeki do Wisły. Oczywiście pieszo- mówi major.

Co z drugim dywizjonem? Ostatnio widziałem jego dowódcę jak wieziono go na punkt opatrunkowy. Bateria piąta por. Andrzeja Doroszewskiego dzielnie walczyła w Sochaczewie blokując drogę Niemcom. Prosił on dwa dni temu, by dać mu cały zapas amunicji dywizjonu i jak byłem w tamtym rejonie słyszałem stale huki jego dział. No, ale z pewnością już mu się zapasy skończyły. Spotkałem poszukując pozostałe baterie dywizjonu, ale natknąłem się tylko, również idącego ze swymi ludźmi pieszo dowódcę szóstej baterii ppor. Arseniusza Kuczyńskiego, który tak dzielnie parę dni wcześniej wyskoczył przed las i osłonił znajdującą się tam piechotę, rozpoczynając strzelanie na wprost by powstrzymać nacierające czołgi. Po straceniu kilku Niemcy się wycofali. A co z baterią czwartą spytałem Arsena. -Nie wiem. I ja do końca nie wiedziałem.

Pozostał dywizjon trzeci haubic. O dziwo majorowi Mikołajowi Palijence (był to Ukrainiec, oficer kontraktowy, który nie chciał pozostać po rewolucji w Rosji) udało się uniknąć zniszczenia sprzętu. Miał dwie baterie, a trzecia, czyli w numeracji ósma, kapitana Czesława Smosarskiego, broniła też Sochaczewa na północnym skraju miasta no i z pewnością zniszczyła działa sama, po wystrzeleniu całej amunicji. Pokazałem majorowi miejsce, gdzie się zjawił sztab dywizji, aby próbować forsować Bzurę. Tak, więc wywiązałem się z otrzymanego rozkazu, ale wiedziałem, że ta przeprawa ze sprzętem nie ma żadnych szans. Pozostało mi uczynić wszystko, aby walczyć dalej. Należy samemu usiłować przeprawić się na drugi brzeg. Oddaliłem się z luzakiem i oboma końmi. Zsiadłem z konia, popuściłem Dragonowi popręg i koń natychmiast zaczął szczypać trawę. One, konie też były już od paru dni „na diecie”. Przytuliłem głowę do kochanego pyska i wycałowałem chrapy.  Uścisnąłem też Srebrnego i powiedziałem, że z pewnością rankiem dostanie się do niewoli niech, więc zaraz powie, że jest Ukraińcem to go zaraz zwolnią. Dałem mu 300 złotych, czyli wszystko, co miałem przy sobie, ale prosiłem by w drodze do domu wpadł powiadomić mego ojca, że żyję i jeżeli nie się uda uciec to dam mu znać. W każdym razie, że w bitwie nie zostałem nawet ranny.

mjr Witold Domanski

mjr Witold Domański w sochaczewskim muzeum 15.09.2001 roku

Ściemniało się, ale jeszcze można się było orientować w sytuacji terenowej. Oczywiście szedłem lasem. Gdy się zbliżyłem do rzeki zobaczyłem, że Niemcy od czasu do czasu strzelają wzdłuż niej świetlnymi pociskami. A więc trzeba czekać do rana. Udało mi się natknąć na opustoszałą gajówkę, przed dniem chyba zamieszkałą. Położyłem się na łóżku i jeszcze nie zasnąłem, gdy zaskrzypiały drzwi. Wiedziałem, że nie Niemiec, bo by tak śmiało nie wszedł. Oficer padła polska odpowiedź. Ja też jestem oficerem odparłem. Nieznajomy zapalił zapałkę, ale przy jej ogniku trudno było kogoś rozpoznać. Poszukaliśmy świeczki i ku memu zdumieniu był to ppor. Stefan Kaczor z poznańskiego 14 PAL, młodszy o rok kolega z Torunia. Po wymienieniu niezbędnych informacji zasnęliśmy na trochę, a kiedy się obudziliśmy już była szósta. Wyszliśmy na polankę przed domkiem i nagle z przeciwka z lasu wyszedł patrol niemiecki, na którego czele szedł Faenrich, czyli podchorąży. Czekaliśmy stojąc. On zbliżył się i z uśmiechniętą twarzą powiedział po niemiecku: „panowie oficerowie dla was wojna się już skończyła.” Był 19 września.

ppor. Witold Domański

Oficer zwiadowczy

26 pułku artylerii lekkiej 26 Dywizji Piechoty

 

 

Komentarze